statystyki
314871 Odsłon
Online: 1
Rekord: 36




Google
 
Web unrealservice.net

WALKA W ŚWIĄTYNI :

    Ash dobiegł do dużego drzewa i zamiast oprzeć się o jego pień i odpocząć dosłownie padł na ziemię. Nie miał już sił do biegu, nie mógł się nawet podnieść. Ale wiedział, że jest ścigany. Do tej pory udawało mu się zachować taki sam dystans od przeciwnika, jednak w przeciwieństwie do androida on nie potrafił się nie męczyć. Osłabił go nie tylko bieg, ale też spora utrata krwi. Zaczął rozglądać się po okolicy. Wszędzie były olbrzymie palmy, przeplatanie lnianami i bluszczem. Na ziemi leżał wilgotny mech, pokrywający ziemię albo opadłe gałęzie. Ciemna noc sprawiła, że ledwo można było dostrzec koniec wyciągniętej ręki. Ash włączył latarkę. Androidy i tak używają podczerwieni, więc co to dla nich za różnica, czy zapali on światło czy nie. Widzą go przecież jednakowo.
    Przed Ash'em znajdowała się niewielka rzeczka z długim drewnianym mostem. Dopiero teraz zorientował się, co znajduje się dokładnie na wprost niego. Za mostem, na brzegu rzeki, stały dwa olbrzymie posągi przedstawiające jaguary z otwartym pyskiem, oplecione bluszczem. Pomiędzy nimi zaczynała się wyłożona kamieniami droga. Po obu stronach tej drogi stały wbite w ziemię drewniane pale, na końcach których paliły się małe ogniki. Ash niesłychanie się zdziwił, kto podtrzymuje tu ogień w środku nocy, czyżby mieszkańcy Mazaery? Albo po prostu jest już na tyle słaby, że ma jakieś przewidzenia, albo po prostu śni na jawie. Na końcu drogi zauważył jeszcze wielkie kamienne wrota prowadzące do jakieś starożytnej budowli, przed nimi stały cztery potężne kolumny. Nie mógł zobaczyć nic więcej, bo światło latarki rozpraszało się, a noc zasłaniała resztę widoku.
    Ash nigdy nie słyszał o tym miejscu. Na pewno znali je mieszkańcy Mazaery, albo ktoś z jego miasta, być może Jack albo i nawet Roger. Jednak nigdy go nie interesowała znajomość historii, więc nic dziwnego ,że bardzo go ten widok zaskoczył. W końcu przypomniał sobie gdzie jest i z jakiego powodu. W oddali usłyszał znowu marsz robota i jakiś strzał. Na pewno takich jak on jest tutaj więcej. Jedyny ratunek jaki na razie widział dla siebie to ukryć się w tej świątyni, czy cokolwiek to było. Wsparł się więc o pień i zmusił do dalszego marszu. Wszedł na most i złapał się lin po obu jego stronach. Most był niezwykle stary i straszliwie trzeszczał przy każdym kroku. Ash bał się, że zaraz belki się załamią pod jego ciężarem i wpadnie do wody, ale na szczęście dotarł na drugi brzeg. Stanął przed posągami przedstawiającymi jaguary. Znajdowały się one na sześciennych blokach kamiennych, były identyczne, jakby jeden był kopią tego drugiego. Ash wiedział, że nie jest tu aby oglądać widoki, popatrzy sobie na to jak uda mu się wyjść z tarapatów, o ile w ogóle przeżyje. Ruszył więc przed siebie kamienną drogą oświetloną z obu stron małymi pochodniami na osmolonych kijach. W końcu wszedł po schodkach i dotarł do wrót. Były one chyba z trzy razy wyższe od niego. Całe wykonane z solidnego kamienia, a na ich powierzchni wyrzeźbiono figurki małp, egzotycznych ptaków z rozpostartymi skrzydłami, jaguary i gałązki bluszczu. Z tego można było wywnioskować, że to jest jakaś starożytna budowla Azteków, którzy mieszkali tu setki lat temu i to na dodatek zachowana w bardzo świetnym stanie. Chłopak zauważył, że wrota są otwarte, znajdowała się w nich mniej więcej szpara, przez którą swobodnie się przeciśnie.

    Ash wszedł do budowli. Przechodząc przez wrota zauważył, że mają one grubość ze czterdzieści centymetrów. Musiało to być kiedyś bardzo ważne miejsce, albo może nim jest nadal. Wewnątrz panowała zupełna ciemność. Chłopak zapalił latarkę i przeleciał światłem po wrotach, wzory miały identyczne jak z drugiej strony. Obok zauważył, na wysokości półtora metra od ziemi jakąś drewnianą dźwignię i wyrzeźbiony obok symbol słońca, od dźwigni odchodziły potężne sznury, najprawdopodobniej jakiś mechanizm obsługujący wrota. Ash naprowadził światło na krąg ze słońcem, aby przyjrzeć się jemu dokładniej i w tym momencie dźwignia drgnęła, a sznury zaczynały się poruszać. Pomieszczenie przeszedł straszliwy pisk i zgrzyt poruszanych kamieni. Okazało się więc, że wrota są napędzane energią albo po prostu światłem.
- Niesamowite, więc te słońce po prostu oznacza światło. - powiedział do siebie po cichu. Ale teraz najważniejsze było, że na jakiś czas jest tu bezpieczny od robota, bo zauważył, że na zewnątrz nie było mechanizmów otwierających wrota, a sam android nigdy nie poradzi sobie z ich otworzeniem.
    Po chwili odwrócił się do wrót plecami i stanął na przeciwko olbrzymiego pomieszczenia. Poświecił latarką, ale ona oświetlała mu drogę jedynie na kilka metrów, pochodnie z kamiennej drogi dawałyby o wiele więcej światła niż ona. Jednak z przodu nie było nic poza dwiema kolumnami, nie było widać nawet gdzie one się kończą i jak daleko jest do sufitu. Kolumny w przeciwieństwie do wrót były bardziej ozdobione i pojawiło się na nich więcej motywów. Były tam symbole słońca i gwiazd, najróżniejsze gatunki tropikalnych zwierząt i owoców, oraz nieznane mu litery jakiegoś starożytnego pisma. Ash dotknął powierzchni kamienia. Okazało się, że symbole są wypukłe i można rozpoznać ich kształty pod palcami. Poczuł jakąś niezwykłą siłę bijącą od tych rzeźb, kamień był niesłychanie twardy i zimny w dotyku, chociaż panowało tu ciepłe i wilgotne powietrze. Nie czuć było starości tego miejsca. Jedyne zapachy to woń wilgotnego mchu, kamienia i jakby przypalonego drewna.
        Ash posuwał się na przód. Dalej znajdowała się kolejna para kolumn, dalej następne o identycznych wzorach i jeszcze kolejne, tak że rozpoznał już geometrię tej sali. Podłoga pod jego stopami miała postać olbrzymich, kwadratowych, granitowych płyt, poprzecinanych wąskimi liniami wzdłuż krawędzi. Co było po bokach kolumn nawet nie sprawdzał, wolał iść przed siebie, ponieważ chociaż chciał zgrywać twardziela, w środku czuł lekki niepokój związany nie tylko z ucieczką ale i z tym dziwnym miejscem. Wrota, przez które przeszedł, zanikły w ciemnościach. Posuwał się cały czas wzdłuż rzędów kolumn. Nawet jego ramię przestało krwawić, najprawdopodobniej dlatego, że nie wykonywał już takiego wysiłku jak w dżungli, ale czuł się wciąż słabo. W końcu kolumny skończyły się i przed nim ukazały się kolejne wrota, ale te były w przeciwieństwie do tamtych znacznie mniejsze i drobniejsze, o zupełnie gładkiej powierzchni, bez rzeźb. Nie było z boku żadnych mechanizmów.
- Choinka jasna, są zamk.... - w momencie, gdy Ash powiedział do siebie te słowa drzwi zaczęły się otwierać. Kamienna bryła uniosła się do góry otwierając przed nim czarną pustkę. Nie wiedział czy iść dalej czy zostać tam gdzie jest. A jeśli tam jest przepaść albo cały oddział czekających na niego androidów? Myślenie przerwało mu uderzenia w wejściowe wrota, straszliwy odgłos rozprzestrzenił się po całym pomieszczeniu z kolumnami. Wtedy bez wahania wszedł a raczej wbiegł do kolejnej sali.
- No nie tylko nie to. - Bateria z latarki wyczerpała się, drzwi zasunęły się za jego plecami. Ash pogrążył się w zupełnych ciemnościach. Napierał z całych sił na drzwi, jednak na nic to się nie zdało. Kamienna płyta ani drgnęła. Powoli wpadał w panikę i próbował dostrzec coś w tych ciemnościach. Uniósł zdrową rękę przed siebie i odszedł od drzwi. Nie natknął się na nic. Postąpił kolejny krok, jednak bał się, że się zgubi i nie odnajdzie z powrotem drzwi, przez które tu się dostał. Ale zdecydował się na kolejne kroki, wciąż trzymając rękę w górze i butem badając grunt. Po paru metrach takiego marszu natrafił w końcu na jakiś okrągły wypukły, gładki w dotyku przedmiot. To coś było ruchome i Ash przekręcił przedmiot w lewą stronę, ale nic się nie stało, jednak jak przekręcił w prawo to aż upadł na podłogę z zaskoczenia. Cała sala pokryła się światłem pochodzącym od ognia zapalających się pochodni. Pochodnie wetknięte były w kamienne, potężne kolumny i jeden rząd za drugim wystrzeliły płomieniem w górę. Po chwili zapaliły się płomienie stojące w zwykłych metalowych stojakach.
- O jeja! Co za sprytny mechanizm. - Ash siedząc nadal na posadzce rozglądał się po miejscu, do którego wszedł.
    Sala była olbrzymia, chyba wysoka na jakieś dziesięć metrów    i bardzo długa. Przez środek przebiegała marmurowa podłoga, o wiele piękniejsza, niż ta w poprzedniej sali. Kolumny były bardzo ozdobione i pełne kolorowych rzeźb, przedstawiające sceny z życia Azteków. Na ścianach, oprócz wielkiej ilości drewnianych konstrukcji znajdowały się przepiękne obrazy. Z boku sali Ash dostrzegł zbiorniki z krystaliczną wodą o zadziwiającym blasku i czystości. Pewnie zbiornik ten miał jakieś połączenie z rzeką, bo woda w nim lekko płynęła i nie czuć było jej zastoju. Jednak najbardziej zaskoczyło go to co zobaczył na suficie. Znajdowała się tam cała konstelacja gwiazd. Malowidło to było na pewno stare, ponieważ styl przypominał rysunki starożytnych ludów. Ash rozpoznał Drogę Mleczną, wszystkie planety swojego układu słonecznego, oraz kilka sąsiednich. Widać tam było nawet czarne dziury i planetę Alpha. Niektórych układów nie mógł rozpoznać, nawet nigdy się o nich nie uczył. W końcu podniósł się z podłogi i patrzał się wciąż jak zahipnotyzowany w górę na gwiazdy. Zdziwiło go, że nie rozpoznał tych układów, być może starożytni daleko wyprzedzali wiedzą astrologiczną nawet współczesnych naukowców, albo to była po prostu podróbka.


- Jak to się stało? - Roger ostrożnie przewrócił rannego pilota na plecy i oparł o pień drzewa. Jego rana nie wyglądała za dobrze.
- Zauważył mnie i strzelił, nim ja zareagowałem na jego posunięcie.
Był bardzo szybki, to nie był zwykły android. - odparł pilot.
- W porządku. Phobos, przynieś apteczkę!
    Nico wraz z Xaos'em dopiero wylądowali na polance nad wodą w pobliżu Rogera. Wysokie tropikalne drzewa utrudniały im to na dodatek. Jednak w końcu koła statku dotknęły ziemi i Nico włączył jasne białe lampy rozświetlając cały mroczny teren wokoło. Spłoszyło to stado małp i pijącego wodę ze zbiornika ocelota. Xaos wyskoczył z maszyny jako pierwszy, ale nie musiał pytać się co się tu stało, domyślił się z usłyszanej rozmowy, że ten ranny człowiek jest pilotem, co poinformował Jacka o Ash'u. Phobos usztywnił rannemu rękę, odkaził i zawinął bandażem. Po symbolu pantery na ramieniu rozpoznali w nim    mazaerańskiego wojownika.
- A wiesz może co się stało z Ash'em? - kontynuował Roger.
- Był razem ze mną w tym samym oddziale, walczył z jakimś dziwnym statkiem. Nikt nie mógł go strącić. Potem rozbił się wśród drzew. Ja poleciałem za nim, sprawdzić czy jeszcze żyje, znalazłem jego pojazd w jeziorze, ale go tam nie było. Zobaczyłem coś jeszcze. Niedaleko leżał statek, który go ścigał i spostrzegłem robota idącego w stronę świątyni. Na pewno gdzieś z przodu biegł Ash. Uniosłem broń, aby zastrzelić intruza, ale okazał się ode mnie szybszy i trafił mnie. Dziwie się, że jeszcze żyję. Wróciłem do statku by poinformować Jacka o jego synu. Potem chciałem napić się wody z tego zbiornika, ale zasłabłem i nie mogłem się już podnieś.
- Nie martw się, wyjdziesz z tego. Wspominałeś o jakieś świątyni. Gdzie ona jest? - dopytywał się spokojnie Roger.
- Starożytna Aztecka świątynia. Kilkanaście minut drogi stąd. Dokładnie na południe.
- Znam ją - Przerwał Nicolas - odwiedzałem już ją kiedyś z ojcem, Przepiękne, a zarazem tajemnicze i groźne miejsce. Miejscowa ludność nadal dba o nią. Jest to ich jakby miejsce kultu. Wewnątrz sam zapala się ogień i płynie niesłychanie czysta woda.
- Dokładnie żołnierzu - odparł Mazaerańczyk.
- A potrafisz tam trafić? - zapytał Roger.
- Jasne, pamiętam dokładnie drogę.
    Phobos z Xaos'em przenieśli rannego na statek i położyli ostrożnie na podłodze, aby nie otworzyć ran od strzału.
- Jeden z nas musi zostać i popilnować pilota oraz statków. A reszta idzie ze mną. - Roger jak zwykle dowodził, ale i tak nigdy nikt się nie przeciwstawiał jego zdaniu. Najwyraźniej inni uważali go za świetnego przewodnika.
- Ja mogę zostać - zaproponował Xaos - dam sobie radę.
- Jesteś pewien?
- Absolutnie.
- Dobrze, w takim razie weźmy broń i komunikatory. Będziemy w kontakcie. Jeśli uda ci się kogoś namierzyć to zawołaj o wsparcie.
- Rozumiem, nie martwcie się, oprócz robienia map potrafię także świetnie strzelać - zażartował. - Wyłączę lampy i jak ktoś zobaczy statki z góry to pewnie pomyśli, że są rozbite.
   
    Roger i reszta wzięli broń, komunikatory i ruszyli w kierunku świątyni. Po paru chwilach znikli zupełnie Xaos'owi z widoku.
- Uwaga na korzenie i węże - powiedział Nico, który był miłośnikiem pieszych wycieczek przez dżunglę.
- Wiem, i trzymajmy się razem, niech nikt się nie oddala. W tych ciemnościach łatwo się zgubić - dodał Roger.
    Phobos zapalił latarkę, jednak blask światła tylko spotęgował przerażające widoki dżungli. Korzenie wystające z ziemi wyglądały jak węże boa. Nagle spostrzegł na drzewie dwa pomarańczowe koła.
- O matko ! - krzyknął.
- Spokojnie - Nico wziął od niego latarkę i dał silniejsze światło - Widzisz, to tylko małpa. Każdemu tutejszemu zwierzęciu świecą się oczy w ciemnościach. Małpka odwróciła się od nich, jakby wiedziała, że to o nią chodzi i weszła na wyższe gałęzie.
- Przepraszam, już nie będę. - Phobos wziął z zawstydzeniem latarkę.
- Przestańcie, mówicie za głośno, jeszcze zobaczy nas jakiś android.
- Nie żartuj Roger, to nie jest śmieszne, ja naprawdę się boję. Od urodzenia boję się ciemnych lasów.
- Dopiero teraz to mówisz? To świetnie, mogłeś zostać zamiast Xaos'a w samolocie z pilotem.
- Tam to już w ogóle zwariowałbym, jakby co to ranny Mazaerańczyk mi nie pomoże.
- Jakby co? - dopytywał się Nico. - Będzie dobrze. A tak w ogóle to przesadzasz, pamiętaj, że to ty tu jesteś panem. Masz broń, a zresztą wiadomo, że dzikie zwierzęta unikają ludzi.
- Dość tego, idziemy, Ash nas potrzebuje. - Roger załagodził sytuację i cała trójka ruszyła bez słowa przed siebie, z Nicolasem na przedzie jako przewodnikiem.
   
    Co chwilę dał się usłyszeć jakiś tajemniczy głos z dżungli, albo pisk małpy, albo ryk ocelota. Jednak jeszcze bardziej przerażająca stawała się cisza, kiedy to wszystko wokoło zamilkło. Roger wraz z Nicolasem i Phobosem przebyli już ponad połowę drogi i dotarli do miejsca, w którym jakiś czas temu odpoczywał Ash. I wtedy Phobos zahaczył kaskiem o coś dziwnego.
- Aaaaaaaaaaaa ! - wrzasnął tak głośno, że zbudził chyba wszystkie ptaki z okolicy, które zaczęły latać po ciemku i obijać się o drzewa. Latarka pofrunęła w powietrze i wylądowała kilka metrów z przodu. Światło zamigotało i po chwili zgasło. Phobos zrobił krok do tyłu i wpadł na Rogera.
- No świetnie, co tym razem się stało? - zapytał drwiąco Nico.
- Na drzewie wisi jakiś trup, przestraszyłem się.
- A na ziemi leży nasza utracona światłość, lepiej już być nie może.
- Nie martwcie się tak, mam kilka flar w kieszeni - Roger mówiąc to wyciągnął jedną z nich i zapalił płomień. Świecił o wiele silniej, niż latarka, ale wystarczająco słabo, aby można ich było rozpoznać z większej odległości. Latarka odnalazła się, leżała tuż przy wielkim pniu drzewa. Obok niej Roger spostrzegł zaschniętą krew i kawałki podartego materiału. Przybliżył do znaleziska flarę. Ten materiał należał do jego przybranego brata.
- O nie, Ash... - rzekł bardziej do siebie niż do tamtych. - Musimy się śpieszyć, on jest ranny.
    Nico podniósł latarkę i przykręcił pokrywę, na szczęście obluzowała się tylko bateria. Potem włączył lampkę i poświecił po drzewie u góry.
- To nie trup człowieka, Phobos, to zwisający rozwalony android, nie ma się czego bać, zobacz, nawet oczy mu nie świecą. Chyba wypadł z tego samolotu, co roztrzaskał się o gałęzie. - Phobos zawstydził się, ale jeszcze bardziej się wstydził tego, że boi się ciemności.
- Opanuję się teraz, przepraszam za tą moją fobię, jeszcze sprowadzę na nas kłopoty.
    Phobos i Nico spojrzeli na znalezisko Rogera i bez słowa ruszyli do przodu.


    Desslos wraz z trzema androidami wylądował tuż obok świątyni. Udało mu się znaleźć niewielką przestrzeń pośród drzew, jednak wystarczająco dużą, aby zniżyć lot swojego rangersa. Rangersy należały do najbardziej lekkich, a zarazem do najbardziej zwrotnych i szybkich pojazdów, jakimi dysponowała Liandri. Z pojazdu wysunęły się cztery koła i w mgnieniu oka znalazł się on na ziemi, gasząc błękitno-fosforyzujące światła. Klapa dotknęła podłoża i Dess wyszedł jako pierwszy, ubrany w aluminiowy kuloodporny kombinezon, z kaskiem na podczerwień zasuniętym na oczy . Za nim wyłoniły się roboty w żelaznych pancerzach i uzbrojone w bronie laserowe. Czwórka przybyszów ruszyła w kierunku mostu prowadzącego na dziedziniec przed świątynią. Z przeciwnej strony nadszedł inny android, o wiele wyższy niż te z którymi przybył Dess.
- Jest w środku, zagnałem go aż do świątyni, jednak nie dostaniemy się do pomieszczenia, zamknął wrota od wewnątrz, nawet ja ich nie ruszę. - zaczął robot.
- Nie martw się o to, dzięki temu, że dałeś mi przekaz kamerą całej sytuacji wiem co należy zrobić. Muszę go zmusić do mówienia, to on pomógł uciec Xaos'owi na pustyni i wraz ze swoimi towarzyszami omal mnie nie zabił. Pamiętajcie, możecie go obezwładnić, ale macie go nie zabijać! Jak powie gdzie jest Xaos to zabierzemy go na Vortex Rikers i być może dostanę awans. Na polu walki jest dużo androidów z zamieszczoną w kasku kamerą. Dzięki temu możemy obserwować z kim walczą, oraz kontrolować przebieg bitwy. Właśnie dzięki temu, odnalazłem tego człowieka. Mapy muszą się znaleźć za wszelką cenę, jak tego nie zrobię stracę pracę albo sam wyląduję w Vortex Rikers'ie.
- Ale jak dostaniemy się do świątyni? - zapytał przybyły android. - Dess nie odpowiedział, tylko przywołał gestem ręki jednego z towarzyszy, który miał w rękach coś olbrzymiego. Po przyjrzeniu się, android dopiero zrozumiał o co chodzi.
- Przecież to redeemer! Skąd masz tą broń? - zapytał chłodno i bez emocji jak to na maszynę przystało.
- Dobry żołnierz jest zawsze przygotowany na wszystko, a zresztą to mała kopia redeemera, jej pociski można używać jak dynamitu do wysadzania obiektów, nie robi katastrofalnych zniszczeń. - Dess uśmiechnął się sam do siebie i przekazał broń androidowi. Cała piątka ruszyła w kierunku świątyni. Po przekroczeniu mostu schowali się za posągi jaguarów i jedynie android z bronią stanął na otwartej przestrzeni, dokładnie na wprost wrót, ale kilkadziesiąt metrów dalej.
- Czy wyczuwasz jego obecność pod drzwiami? - Dess zadał pytanie. Robot włączył lokalizator, ale nie znalazł ciepła żadnej żywej istoty    w pierwszym pomieszczeniu.
- Nie ma go pod drzwiami, jedyna, wykryta istota żywa to ty, Panie.
- Świetnie, w takim razie możesz strzelać bez obawy. Jak drzwi już zostaną zniszczone to M1 i F12 wyciągacie broń i błyskawicznie wbiegamy do świątyni. On nie wie, że nie chcę go zabić więc jak zobaczy nas uzbrojonych to podda się od razu. Na wypadek gdyby jakoś nam umknął i chciał wybiec niepostrzeżenie, M2 i M3 poczekacie na warcie przy wyjściu i go obezwładnicie.
- Rozumiemy. - odparły roboty.
    Android wycelował we wrota i już lada moment wystrzeli rakietę, która otworzy im dostęp do Ash'a.


- Zaraz do was dołączę, Mazaerańczycy dotarli do dżungli i z zabrali rannego pilota ze sobą, więc nic mu już nie grozi. Niestety na razie nie ma wolnych ludzi do pomocy. Mówcie jak mam do was dotrzeć, odbiór.
- Tu Roger. Słyszę cię Xaos, włączam pole w nadajniku, idź bezpośrednio za jego zasięgiem, możesz je już odczytać?
- Tak, jesteście całkiem niedaleko mnie. Idę cały czas cicho przed siebie, nie namierzyłem po drodze żadnych robotów ani żywych ludzi, więc myślę, że nie mam się czego obawiać. Za parę minut tam będę i wspólnie pokonamy intruzów, kieruje się już tylko polem.
- Świetnie, czekamy, bez odbioru. - Roger schował komunikator do kieszeni i przylgnął jeszcze niżej do ziemi. Phobos i Nico zrobili dokładnie to samo.
    Kiedy dotarli do świątyni spostrzegli, że wylądował tam ranger, dosłownie tuż przed nimi, widzieli nawet jak się zniża i wtedy schowali się za drzewa. Przybysze na szczęście ich nie spostrzegli. Potem usłyszeli jakąś rozmowę, jednak stali za daleko aby wychwycić słowa. Postanowili więc cicho przyczołgać się niezauważenie jak najbliżej mostu. Roger rozpoznał jednego z nich.
- To on, ten co chciał zabić Xaos'a na pustyni, dobrze, że zapalili tak jasną lampę, przynajmniej lepiej ich widać. Co za głupcy, nie pomyśleli o tym - zaczął.
- Zobacz jak są uzbrojeni. Nic dziwnego, że nie boją się palić jasnego światła - skomentował Phobos.
- Jesteś pewny Roger, że Ash jest w budowli? - wtrącił się do rozmowy Nico.
- Na pewno, na jego miejscu też bym tam uciekł. Zresztą on uwielbia siedzieć w takich miejscach jak to.
- Zobaczcie co ten duży android z przodu ma w ręku. Oni chcą rozwalić wrota! - Po słowach Phobosa cała trójka zamilkła i obserwowała w milczeniu to , co zaraz ma nastąpić. - Zatkajcie uszy.
    Robot odpalił rakietkę. Niewielki, długości ludzkiej dłoni, dymiący pocisk wyleciał z lufy. Po sekundzie dotarł do wrót i nastąpiła eksplozja. Olbrzymie kamienne bloki rozleciały się w drobny mak. Większe kawałki dosłownie wyfrunęły w powietrze i powpadały do świątyni. Droga stanęła otworem.

    Ash wyczuł wibracje. Znowu ogarnęła go słabość, chociaż cicha atmosfera świątyni działała uspokajająco. Patrząc na potężny płonący ogień z pochodni i malowidła ścienne oraz wysoko sklepiony sufit zdawało mu się, że jest taki mały. Oparł się całym ciężarem ciała o kolumnę i osunął aż na ziemię, chowając przy tym twarz w dłonie. Pragnął teraz tylko jednego - odpoczynku. Nie miał już siły uciekać, chociaż może wydawało się to mało realne, ale czuł, że tutaj nic mi się nie stanie. Że przeżyje. Słyszał, jak przy wrotach dzieje się coś niedobrego. Ale nie mógł już dalej biec, był słaby, potwornie słaby. Popatrzał jeszcze raz uważniej na miejsce w którym się znajdował, miał wrażenie, jakby kiedyś już tu był, słyszał jakby melodię dochodzącą z przeszłości, która chce złagodzić jego cierpienia. Na ścianie na przeciw miejsca, gdzie siedział namalowana była ciekawa scena. Przedstawiała plac z czasów pradawnych ludów, który porastały dookoła egzotyczne drzewa i kwiaty. Na środku bawiła się grupka dzieci grająca w piłkę, nieopodal mała dziewczynka, o długich czarnych włosach, siedziała na pniu drzewa głaszcząc czarnego kociaka. Były też tam namalowane młode roześmiane kobiety z ceramicznymi garnkami i tkaninami materiałów w ręku. Dwie z nich rozmawiały z jakimś wojownikiem.        Człowiek ten był niezwykle wysoki i szczupły, o bardzo długich włosach, elfickiej, ale jednocześnie potężnej budowie ciała, jak na wojownika przystało. Wyglądał bardzo młodo, chociaż jego zielone oczy zdawały się widzieć już wiele tajemnic tego świata. Ubrany był w jakąś pradawną zbroję z przewiązaną opaską u pasa, skórzane spodnie i dość solidne buty jak na tamte czasy. W dłoni trzymał drewnianą broń, a na ramieniu miał przywiązane strzały oraz przewieszony łuk. U boku wojownika stał ogromny czarny lampart, albo ciemno ubarwiony jaguar. Człowiek ten Ash'owi zadziwiająco przypominał Rogera. W oddali za nim szły całe zastępy wojska, najprawdopodobniej na jakąś bitwę i to nie jednego, ale kilku połączonych plemion. Na tym kończyła się scena tego malowidła.
    Następna była zupełnym przeciwieństwem harmonii i ładu tej poprzedniej. Przedstawiono na niej bitwę i jej okrucieństwa, na ziemi leżało wiele rannych wojowników, w powietrzu leciały deszcze strzał, kamieni i dzid. Ash nie chciał jakoś tego oglądać, zbyt bardzo przypominało mu to walkę w Mazaerze. Ale kolejny obraz był jeszcze gorszy. Przedstawiał dziesiątki jeńców przetrzymywanych pod strażą silniejszego ludu. Więźniowie pracowali przymusowo na polu, przy wykopie kamieni, łowili ryby na wodzie i wykuwali broń. Wszędzie pilnowali ich strażnicy.
- "Lianderczycy, Trezorańczycy, Mazaerańczycy i reszta..." -    dziwna myśl przeszła nagle przez umysł chłopaka. - "Tyle lat, tyle czasu a ludzkość nic się nie zmieniła, dlaczego? Po co te wojny, po co zabijanie, przecież ludzie to ten sam gatunek i po co w ogóle oni walczą, nie rozumiem".
    Na końcu jego wzrok padł na obraz inny niż pozostałe. Znajdował się na nim wojownik, chyba ten sam co na pierwszym malowidle. Stał przodem do obserwatora, a nie bokiem jak wszyscy inni ludzie ze scen. Był sam, a za nim rozpościerała się potężna dżungla, pełna niebezpieczeństw i mroku. Nad wojownikiem świeciło słońce, pewnie to ono dawało mu taką siłę, że samotność w takim miejscu nie sprawiała mu problemu. Wojownik był zdany sam na siebie. Może ten dowódca dostał się do niewoli i zbiegł? Teraz był sam, ale wolny od innych ludzi, wolny od wszystkiego, zdawał się jakiś silniejszy i bardziej wyższy niż poprzednio. Może wcale nie chciał być silniejszy, tylko to sytuacja go do tego zmusiła. Gdyby ubrać go w kombinezon i przyciąć włosy, to Ash mógłby przysiąc, że przedstawia ten obraz wizerunek Rogera, jak już wcześniej zauważył.
- Historia się powtarza, od tysiącleci jest zawsze tak samo... - rzekł bardzo cicho do siebie.
    Z obserwacji wyrwały Ash'a kroki. Równomierne, coraz głośniejsze kroki. Wiedział, że to oznacza tylko jedno. Ktoś dostał się do świątyni i na pewno to nie jest przyjaciel.
- Nie dam się - rzekł cicho do siebie. Po czym wstał i podszedł do jakiegoś posągu stojącego pomiędzy pochodniami, przedstawiającego kojota i schował się za jego podstawą. Nie miał sił do walki, wiedział, że jego jedynym ratunkiem jest się ukryć tak, by go nie odnaleźli.


- Teraz, idziemy - Roger pomachał do towarzyszy i dał znak do biegu.
- Witam ponownie - niespodziewanie z tyłu odezwał się głos, zaskoczeni Obrońcy wycelowali broń w przybysza.
- Eee, świetne powitanie, naprawdę - powiedział równie zaskoczony Xaos, jednak odruchowo osłonił rękoma głowę, jakby to miału mu coś dać.
- Xaos, ty zakuta pałko, mogliśmy cię zabić - rzekł żartobliwie, ale ciągle jeszcze z nutką napięcia w głosie Phobos. - Po co się skradasz?
- A może miałem krzyczeć z odległości stu metrów, że nadbiegam i zwołać tym samym wszystkie androidy z okolicy. - odgryzł mu Xaos.
- Dobrze starczy już, pilot bezpieczny? - zaczął Nico.
- Tak. Zabrali go do miasta do szpitala.
- To jesteśmy w komplecie, fajnie, że teraz do nas dołączyłeś. Szybko biegiem, bo wchodzą do świątyni. - Roger ruszył pierwszy, reszta gęsiego biegła tuż za nim, ponieważ most był zbyt wąski na taką ilość osób na raz. Kiedy dobiegli na drugi brzeg, dwa androidy niespodziewanie zatrzymały się przy wejściu do świątyni i obuciły w ich stronę. Trezorańczycy rzucili się za posąg jaguara po lewej stronie a Phobos z bratem za drugi. Androidy ustawiły się plecami do świątyni po obu stronach wejścia, tuż za kolumnami, wyjęły broń i znieruchomiały.
- Świetnie, po prostu wspaniale, pewnie nas zauważyły - zaczął Nico.
- Nie sądzę, gdyby tak było szły by już w naszym kierunku. Wydaje mi się, że obejmują patrol i pilnują przejścia - Roger popatrzał w kierunku Xaosa i Phobosa. Mimo, że przykucnęli parę metrów obok to mogli swobodnie po cichu rozmawiać.
- Co teraz zrobimy? - zapytał Xaos. - Nie możemy wyjść, najwyżej lekko się wychylić, bo nas inaczej zastrzelą. A my stąd też do nich nie trafimy. Zasłaniają wszystko kolumny.
    Roger zaczął się zastanawiać, jego wzrok padł na małym wgłębieniu pod mostem, do którego nie docierała woda, ale wystarczająco dużym, aby mógł tam zmieścić się człowiek. Przyszła mu do głowy pewna myśl.
- Słuchajcie, mam pewien pomysł ale bardzo ryzykowny. Phobos, czy znasz się na androidach?
- No powiedzmy, ale o co ci chodzi?
- Czy to prawda, że te modele androidów co stoją przy wejściu czyli typ M, reagują tylko na ciepło, gdy strzelają do wrogów?
- Tak, to prawda. - odpowiedział Phobos, a Rogerowi właśnie o to chodziło.
- Nico daj mi swój nadajnik - Nicolas, mocno zdziwiony, wykonał polecenie Rogera. Trezorańczyk wyjął także swój nadajnik i scyzoryk z kieszeni, po czym otworzył zamknięcia obydwu przyrządów i wydłubał    magnesy.
- Ej? Co ty wyprawiasz?
- Ciii, zaraz wyjaśnię, daj mi jeszcze jakąś szmatę jak masz przy sobie, albo dwa kawałki ubrania. - Nico podał mu kawałek materiału, jaki znalazł w kieszeni. Roger rozerwał go na dwie połowy i w każdy włożył wyciągnięty magnes. Potem zawinął je dokładnie i przewiązał materiał u góry, aby te magnesy nie powypadały. Następnie wyjął z kieszeni dwa zapalacze, rzucił jeden do Phobosa i spojrzał na zdziwionych towarzyszy.
- Powiem teraz o co mi chodzi. Ktoś z nas na ułamki sekundy pokaże się tym robotom, nim one strzelą minie chwila i nic się nie przytrafi, potem wskoczy do tego dołu pod mostem. Roboty będą szły w kierunku przynęty, kiedy podejdą wystarczająco blisko ja i Phobos w tamtej strony rzucimy w nie magnesami, ale wcześniej podpalimy końce materiału. Jak magnesy przyczepią się do nich z zapalonym materiałem, to one pozastrzelają się nawzajem, bo reagują tylko na ciepło.
- Wow, wspaniały pomysł, gdzie się tego nauczyłeś? Ale nie lepiej po prostu do nich strzelić, jak wyjdą zza kolumny? - zapytał Xaos.
- No można, ale chcę sprawdzić swoje przypuszczenia z tym ciepłem.
- Świetnie, my tu walczymy o życie Ash'a a ty robisz sobie eksperymenty? - skrytykował Nico.
- Zaufaj mi, zresztą to oszczędzi też amunicję i może nawet ofiary.
- Niech będzie, zgłaszam się na zająca. - Nico założył ręce na pierś jak obrażony chłopiec i po chwili podszedł do krawędzi podstawy, na którym stał posąg jaguara. Przez kamień androidy nie zobaczą fal, jakie emitują ich ciała.
    Roger rzucił magnes do Phobosa i przygotował zapalnik. Phobos wykonywał dokładnie to co on.
- Jestem gotowy - potwierdził Nico.
- W porządku, ruszaj.
    Nico wychylił się na ułamki sekund zza kamienia i pomachał na androidy.
- Ej, tutaj! - krzyknął i od razu rzucił się do dołka. Androidy zobaczyły go i po chwili strzeliły z broni, jednak błękitne płomienie przeszyły jedynie powietrze nad Nicolasem. Potem nie tracąc z oczu miejsca gdzie był Nico ruszyły w kierunku mostu i dołka. Skupiły się wyłącznie na nim i nie rozglądały na boki. Z każdym krokiem zbliżały się coraz bardziej do Rogera i Phobosa. Nico siedział w dole bezpieczny, ponieważ będzie mieć kłopoty jedynie, kiedy maszyny zbliżą się na odległość trzech metrów i będzie dopiero widoczny. Jednak Roger już się o to postara, aby temu zapobiec. Materiał został podpalony. Roboty szły przy zapalonych pochodniach, ich czerwone oczy wyglądały upiornie. Po chwili dotarły prawie do podstawy jaguarów.
- Teraz. - szepnął Roger i rzucili wraz z Phobosem magnesy w kierunku androidów, po czym schowali się za ścianę. Magnesy przyczepiły się do ich ciał. Androidy zamiast iść dalej przed siebie skierowały twarze na siebie na wzajem i zgodnie z przewidywaniem Rogera strzeliły do siebie w tym samym czasie. Po chwili było już po wszystkim. Nico wyszedł z dołka, a reszta zza kamiennych podstaw. Roger zbliżył się do popsutych i leżących na ziemi maszyn.
- Miałem rację, to najgłupsze modele na świecie, strzelają do wszystkiego co ciepłe. Są nastawione na zabijanie żywych istot, jeśli im wyda się taki rozkaz - zaczął.
- Ale dlaczego w takim razie nie strzelały do Lianderczyków - zdziwił się Xaos.
- To proste - wtrącił się Phobos. - Każdy ubiór korporacji ma gdzieś w sobie zamontowane specjalne urządzenie, dzięki któremu roboty ich rozpoznają i wiedzą, że to ich władcy. Taka osoba może im wydawać rozkazy. Zresztą one strzelają wówczas, kiedy dostaną rozkaz od takiego dowódcy, w przeciwnym wypadku są bierne. Ale kiedy dostaną rozkaz to strzelają do każdego, kto nie jest z Liandri. Na tym polega ich prymityzm. Inne modele są obdarzone jakby pewnym logicznym myśleniem. Te akurat służą do robienia rzezi.
- Nieźle, zaskakujesz mnie braciszku. A teraz idziemy, już dużo czasu minęło.
    Tym razem Xaos ruszył pierwszy. Roger wziął broń od robotów i podał jedną z nich Nicolasowi a drugą zawiesił sobie na pasie. Po chwili cała czwórka była już przy wejściu. Okazało się, że kolejne wrota z świątyni przestały istnieć i z odległego pomieszczenia wydobywało się silne światło pochodni. Nawet nie usłyszeli kiedy przeciwnicy zniszczyli te drzwi. Jednak to nie to najbardziej niepokoiło Rogera. W świątyni słychać było jakieś strzały i krzyki.
Obrońcy wbiegli z bronią w ręku do środka i posuwali się naprzód chowając się jednocześnie pomiędzy kolumnami. Roger nie mylił się. Krzyki pochodziły od Ash'a.

    Android rozwalił drzwi. Kryjówka Ash'a stała się w końcu dostępna dla wroga. Dess wszedł jako pierwszy a za nim dwa roboty. Widok świątyni zrobił na nim duże wrażenie, ale nie miał teraz czasu aby podziwiać budowlę. Nie chciał zniszczyć drzwi, szanował zabytki a szczególnie starożytne budowle. Wielka Wojna i tak już sporo z nich unicestwiła. A ta tutaj była nadal żywa, praktykowano tu zapomniane religie, w świecie metalu i szybkich maszyn. Dess stanął na środku, wyjął i włączył lokalizator. Wykrył on Ash'a tuż za kamiennym posągiem przedstawiającym kojota. Dowódca wskazał palcem w jego kierunku i android przygotował broń, jednak nie strzelił.
- Słuchaj, wiem że tam jesteś, wykrył cię mój lokalizator. Nie masz szans na ucieczkę, obiecuję, że nic ci nie zrobię jeśli poddasz się i powiesz, gdzie jest Xaos, bo to ty z towarzyszami go odbiliście i niemal mnie zabiliście. Ma on pewną ważną rzecz, która jest mi potrzebna. - po słowach Desslos'a Ash dopiero zrozumiał czemu był ścigany. Człowiek, który do niego mówił, był tym dowódcą z pustyni, który chciał zgładzić Xaos'a. Pewnie go rozpoznano podczas bitwy i skierowano w pościg androida.
    Dess dał znak robotowi. Pocisk energetyczny poleciał na podstawę z kamienia, za którą skrył się Trezorańczyk. Surowiec rozpadł się w drobny mak. Przerażony Ash stracił równowagę, przewrócił się i przeturlał na środek świątyni, na kilka metrów od Dess'a. Maszyny skierowały na niego broń.
- Słuchaj teraz, nie chcę cię zabijać, nie jestem mordercą. Chcę jedynie abyś powiedział gdzie jest Xaos, ten którego oswobodziliście na pustyni. Mów, nim stracę cierpliwość - rzekł nieco podniesionym i władczym tonem.
- Nic nie powiem, zresztą i tak mnie zabijesz jakbym ci cokolwiek powiedział. - Przerażony Ash nie mógł podnieść się z podłogi, nie miał już sił do niczego. Stracił nadzieje na jakąkolwiek pomoc i możliwość ucieczki. Dess zbliżył się o parę kroków, w świetle pochodni wyglądał jeszcze groźniej niż wtedy na pustyni.
- Tracę cierpliwość, albo mi powiesz, albo załatwię to inaczej.
- Proszę bardzo, zabij mnie! - prawie krzyknął Ash.
- Mam lepszy pomysł, skończysz w kancelarii majora i tam wszystko wyśpiewasz. - Dess gestem ręki nakazał pojmać go.
- Tylko go tknij! - Dess obrócił się raptownie i zobaczył przy wejściu czworo przybyszów. Phobos wycelował w niego broń i wystrzelił, ale spudłował, ponieważ Dess przefikołkował szybko za kolumnę i oparł się o nią plecami, upuszczając przy tym laser.
- Brać ich - dał rozkaz robotom. Roger i reszta rzucili się za kolumny i zaczęli strzelać do robotów. Ash czołgał się w kierunku upuszczonej przez Dess'a broni, jednak Dess, którego osłaniały roboty, dobiegł tam pierwszy i wykopał broń nieco dalej, po czym podniósł, ją chwycił Ash'a i przyłożył mu ją do głowy. Następnie schował znowu również za kolumnę. Model androida F12 miał pancerz nie do przebicia. Każdy strzał odbijał się od niego. Nic nie było w tym dziwnego, w końcu ten model miał oprócz tytanu mieszankę surowca tarydium. Drugi robot miał uszkodzoną lewą rękę, jednak nie pozwalał do siebie strzelać. Obrońcy nie mogli wychylić się zza kryjówek, bo oberwali by od robotów bronią, ale roboty także nie mogły do nich się zbliżyć, aby nie ulec uszkodzeniu.
- Dość tego - nagle powietrze przeszył potężny głos Desslos'a, wzmocniony dodatkowo echem odbijanym się od ścian. - Wstrzymać ogień. Jeśli do mnie strzelicie stracicie towarzysza.
    Roboty opuściły broń i podeszły do Dess'a.
- Wyłaźcie, albo on zginie. - zza kolumny wyłonili się wszyscy czterej obrońcy. - Rzućcie broń i ręce na głowę.
    Roger i reszta wykonali polecenie. Wszystkie bronie złożyli na kupę.
- Te też! - dodał groźnie Dess, wskazując na lasery zawieszone u pasa Nicolasa i Rogera. Po chwili broń należąca do androidów z przed wejścia również znalazła się na podłodze.
- Skąd to macie? Odpowiadać!
- To broń twoich robotów. Puść go, to mnie szukasz! - odparł ostro Xaos. Dess dopiero teraz rozpoznał z kim ma do czynienia.
- Proszę, proszę, nie wiedziałem, że jesteście przyjaciółmi. Miło znów cię widzieć... Xaos.
- Ash, nic ci nie jest?! - krzyknął nagle Nico do osłabionego brata.
- Ash,.... to imię. - Dess zamyślił się na chwilę, po czym przypomniało mu się wszystko. Niespodziewanie przemówił do nich jakby znali się od dawien dawna, jednak nadal miał zakładnika na celowniku. - Miałem kiedyś przyjaciela, którego synek nazywał się Ash, wspaniały człowiek, zawsze mi pomagał, jednak pochłonęła go Wielka Wojna. Na szczęście synek ocalał, osobiście przekazałem go pod opiekę do komandora Jacka. Ale Mercy, taki wspaniały człowiek......
    Słowa Desslos'a zaskoczyły Rogera i Nicolasa, ale najbardziej zaskoczyły Ash'a. To co usłyszał było jak grom z jasnego nieba.
- Jeśli kłamiesz, bądź przeklęty. Mercy był moim ojcem! - odpowiedział.
    Tym razem to Dess wypadł z równowagi. Zabrał broń od czoła zakładnika i pozwolił mu dołączyć do pozostałych. Roger ruszył pewnie do przodu, aby mu pomóc utrzymać się na nogach. Dess nie powstrzymywał go. Po chwili popatrzeli na siebie porozumiewawczo. Żadna ze stron nie chciała się bić tak na prawdę. Byli jedynie do tego zmuszeni. Dess - aby nie zginąć z ręki dowódcy, Roger i pozostali - aby ocalić miasto i najbliższych.
- Mercy i ja znaliśmy się bardzo dobrze. Wychowywaliśmy się razem. Byłem zawsze jedynakiem, nie mam nikogo. On traktował mnie jak młodszego brata. Jak wybuchła Wielka Wojna, zaciągnęliśmy się obaj do Liandri, aby walczyć ze Skaarjami. Wtedy na początku korporacja nie była tym, czym stała się teraz. Poznaliśmy tam także Jacka. Nazywali nas wielką trójką. Niestety miasto Mercy'ego zostało napadnięte, zginęli prawie wszyscy mieszkańcy. Jak Mercy poszedł do zniszczonego domu, zastał tam tylko przy życiu śpiącego miesięcznego synka. Rozpaczał straszliwie, nie mógł dość do siebie. Skaarjowie plądrowali miasto i dobijali tych co jeszcze żyli. Weszli do domu i zastali Mercy'ego z dzieckiem na rękach. Strzelili. Mercy w ostatniej chwili odwrócił się plecami do nich i ochronił synka od śmierci. Jednak sam stracił życie. Gadziny chyba się bardzo śpieszyły, bo nie sprawdzając czy nadal żyje, pobiegły do kolejnych miejsc dokonując rzezi. Wtedy właśnie przybyłem z posiłkami i wypędziliśmy najeźdźców. Pobiegłem do domu Mercy'ego i zastałem go jeszcze przy życiu. Jednak on dał mi dziecko na ręce i prosił abym przekazał go rodzinie Jacka. Potem już było po wszystkim. Zrobiłem jak mnie prosił. Jack miał dwóch malutkich synów, więc te niemowlę mogło stać się ich przybranym braciszkiem. Nazywali się Roger i Nico jeśli dobrze pamiętam. Potem przenieśli mnie do innego oddziału na inny kontynent. Nie spotkałem już nigdy więcej Jacka. Po wielu latach wróciłem, aby pilnować lotów promów kosmicznych z Metalowej Góry. Ale nie było już w tych rejonach miast, które pamiętałem. Jack i jego rodzina znikła bez śladu. - atmosfera zmieniła się zupełnie. Nawet roboty wydawały się przeżywać każde słowo. Ash'owi poleciały łzy. Dess również bardzo posmutniał, mówiąc to, rozbudził w sobie wspomnienia. W świątyni zapanowała taka cisza, że skrzek ognia wydawał się wielkim hałasem. Po chwili pierwszy odezwał się Roger.
- Jeśli twoja opowieść jest prawdziwa, to bardzo ci współczuję. Ale teraz powiem ci coś, co jeszcze bardziej cię zaskoczy. To ja jestem Roger, a ten obok to jest Nicolas. Jesteśmy synami Jacka.
- Na wszystkich bogów! - Co...? Nie możliwe. Co za niezwykły zbieg okoliczności! A gdzie jest Jack w takim razie?!
- Broni Mazaery wraz z innymi. A normalnie to mieszka w Trezorze.
- Znam to miasteczko, ale nigdy tam nie byłem. I cały czas on był tutaj? I ja go nie mogłem odnaleźć? - Dess zapatrzył się w płomienie, był bardziej zaskoczony niż reszta.
- Ale to nie powód, aby ci ufać. Chciałeś mnie zabić. - dodał ostro Xaos. Dess'a wyrwało to z rozmyślania
- Głupcze! Gdybym chciał cię wtedy zabić, to dawno bym to zrobił. Przepraszam, że cię tak skopałem, ale od tych map zależało moje życie, a ty nic nie chciałeś powiedzieć. Musiałem cię jakoś zmusić do mówienia, zresztą nie oberwałeś zbyt mocno. - wszyscy zgromadzeni w świątyni uśmiechnęli się do siebie. Dess rzucił laser na podłogę.
- Weźcie swoje bronie, nic już mi nie zostało, zapomnę o tym, co tu się stało, powiem, że mapy zostały zniszczone z mojego powodu - jego wzrok padł na malowidło przedstawiające bitwę i przez chwilę znowu się nad czymś zamyślił.
- Przyłącz się do nas - zaproponował Nico - możesz zacząć wszystko od nowa. W Liandri nic cię nie trzyma!
- Dziękuję, ale nie jest to takie proste. Nie mam nikogo na świecie, również straciłem swoją rodzinę. I zbyt wielu ludzi ucierpiało z mojego powodu. Prowadziłem bitwy przeciwko takim jak wy. Miałem poprowadzić także androidy przeciwko Trezorowi! Nie mogę teraz spojrzeć Jackowi w oczy. Nie mogę już żyć jak normalny człowiek. Zbyt wiele zła wyrządziłem! Ale nie wiem czy to zrozumiecie. Nawet nie wiecie co to znaczy stracić najbliższych. Wtedy człowiek nie myśli co robi i pod czyim dowództwem walczy. Byłem w depresji. A kiedy doszedłem do siebie po paru latach to zobaczyłem, że stałem się taki jak kiedyś Skaarjowie. Nienawidziłem siebie za to i nie mogłem już spojrzeć ludziom w oczy.
- Wiem co to znaczy stracić najbliższych - dodał Ash.
- I co teraz zrobisz? Wrócisz do Liandri. - Zaciekawił się Phobos. - Ja się odłączyłem i Xaos też. Możesz zrobić to samo. Ludzie ci wybaczą. Zresztą nie musisz mówić kim jesteś.
- Nie wiem co zrobię, ale najpierw muszę wam powiedzieć coś bardzo ważnego - Dess spojrzał na zegarek - lada moment nad Mazaerą zjawią się żołnierze commando i stłumią wasze powstanie. Ratujcie się. Musicie ostrzec dowódców! - ostatni wyraz zabrzmiał jak rozkaz. Kolejne zaskoczenie, a raczej uczucie zagrożenia pojawiło się na twarzach Obrońców.
- Jak to? - Roger był chyba najbardziej zaskoczony.
- Ale to nie wszystko. Vortex Rikers jest już gotowy do lotu. Commando wyłapie Obrońców Mazaery i przeniesie na pokład. Musicie się ratować ucieczką. Nigdy ich nie pokonacie.
- Pomóż nam. - w głosie Ash'a było słychać błaganie o pomoc. Dess walczył jeszcze jakiś czas ze sobą, po czym postanowił co zrobi.
- Niech będzie. Ale nie możemy lecieć moim statkiem. Wasi mogą go strącić. - zauważył. - Zresztą nie powiadomimy Obrońców z moich nadajników. Odbieram tylko fale o częstotliwości Liandri.
- Nasze statki są kilka kilometrów dalej w dżungli, szukaliśmy Ash'a i trafiliśmy aż tutaj. Ale droga powrotna nam trochę zajmie. A z dwóch pozostałych nadajników, które mamy teraz przy sobie, żaden nie połączy się z dowódcami. Mają za mały zasięg.
- Chodźcie do mojego statku, podrzucę was. Potem się przesiądziecie. Będziemy lecieć tuż nad drzewami.
- A co z robotami? - Phobos wskazał na dwa stojące androidy, czekające na nowe polecenia. Dess uśmiechnął się.
- One nic wam nie zrobią, są całkowicie pod moją kontrolą, nie będą strzelać dopóki im nie rozkażę.
    Wszyscy opuścili świątynię. Na dworze panowała nadal ta sama ciemność jak wtedy, gdy wchodzili do budowli. Dess spostrzegł zniszczone roboty.
- To wasza sprawka? - zdziwił się.
- Nie - zażartował Roger - same się pozabijały.
    Po chwili wszyscy znajdowali się w pojeździe Desslosa. On sam uruchomił silniki i zapalił lekkie światła, aby oświetlały im drogę, ale nie zwracały większej uwagi. Po kilku minutach lotu zobaczyli maszyny, ukryte pośród palm na polance. Roger wyskoczył z pojazdu jako pierwszy nim jeszcze wylądowali i ruszył w kierunku nadajnika radiowego. Po chwili połączył się z ojcem.


- Co takiego? Lecą posiłki żołnierzy commando?! - Jack nie mógł się powstrzymać od krzyku w nadajnik. - Kto ci to powiedział?
- Nie uwierzysz, mam te informacje od Desslos'a.
- Niemożliwe, odnalazłeś Dess'a? - tym razem słychać było radość i jednoczesne zdziwienie w jego głosie. - Gdzie on jest? Powiedz mi.
- On jest niedaleko i..... będzie walczyć po naszej stronie. - Roger spojrzał na wysiadającego ze statku Dess'a i resztę. - Ojcze musicie uciekać. Dess powiedział, że tych żołnierzy nic nie powstrzyma, są bardzo wyszkoleni i mają najlepszy sprzęt. Zresztą lecą całymi tysiącami. To najlepsi wojownicy do akcji nadziemnych. Musisz szybko podjąć decyzję.
- Dzięki Rog, zaraz wydam rozkaz. Życzę wam powodzenia.
- Ja tobie też ojcze. - Roger stracił łączność. Wiedział, że ich rola już się skończyła w tej bitwie. Dalej nie mogą nic więcej zrobić. Reszta należy do Jacka i innych dowódców.
    Xaos pomógł Ash'owi dojść do jeziora. Tam chłopak zmył z siebie zeschniętą krew. Dess przyniósł apteczkę i pomógł mu opatrzyć rany. Natomiast Phobos zniknął w lesie i pojawił się po chwili z garścią owoców dla siebie i reszty.




<< Wstecz    Spis Treści     Dalej >>







Dodaj
Usuń



Copyright © 2000 - 2006 By Micro. Wszelkie Prawa Zastrzeżone.
Przeczytaj deklarację o Ochronie Twojej Prywatności